Scenariusz: Adi Hasak, Luc Besson
Produkcja: Francja
Czas trwania: 92 minuty
Obsada: John Travolta <> Charlie Wax
Jonathan Rhys Meyers <> James Reece
Kasia Smutniak <> Caroline
Richard Durden <> ambasador Bennigton
„Póki śmierć nas nie rozdzieli.” – Charlie
James Reece jest zwykłym agentem, którego misje polegają na podkładaniu pluskiew itp. Poza pracą, główny bohater żyje w szczęśliwym związku z Caroline oraz „chłonie” francuską kulturę. Wszystko to obróci się w pył, gdy w jego życiu pojawi się agent specjalny Charlie Wax – istny huragan miotający kule. Będący jak ogień i woda mężczyźni staną przed zadaniem udaremnienia zamachu na ważnego amerykańskiego polityka.
Nie sposób zacząć recenzję od nie zwrócenia uwagi na łysą głowę Johna Travolty, błyszczącą na plakacie. Ów nietypowy wizerunek (choć w Lakierze do włosów / Hairspray wyglądał jeszcze bardziej…ekstrawagancko) zapowiada bohatera, który jest jak siła natury – nie do powstrzymania. Wax jest pyskaty, agresywny i spełnia wszystkie kryteria osoby z zaburzeniami psychicznymi. Chociaż nic w tym dziwnego skoro średnio zabija jedną osobę (oczywiście przestępcę) co godzinę. Travolta musiał świetnie się bawić grając tą postać co zresztą widać (szkoda tylko, że widz już niekoniecznie). Co ciekawe Wax’a można uznać za duchowego spadkobiercę Vincenta Vegi z Pulp Fiction, a także Gabriela Shera z Kodu Dostępu / Swordfish.
Szkoda tylko, że kreacja „szurniętego” agenta jest najciekawszym elementem filmu. A to niestety za mało, by uznać Pozdrowienia z Paryża za dzieło niezłe, czy nawet średnie. W filmie niemalże co kilka minut następuje jakaś scena akcji. Niestety nie są one podparte konkretną fabułą, która wydaje być tylko łącznikiem pomiędzy kolejną strzelaniną, bójką czy pościgiem.
Wydaje się, że głównym mankamentem filmu jest brak zdecydowania jego twórców.
Pozdrowienia z Paryża miotają się między kinem akcji, a komedią. Nie połączono ich sprawnie jak np. w serii Zabójcza broń / Lethal Weapon, przez co żarty wydają się być dopisywane na kolanie, bądź po kilku gramach białego proszku. Co dziwniejsze przy filmie pracował również Luc Besson (pojawia się także na chwilkę przed kamerą) – niegdysiejszy mistrz kina akcji z Francji. Może jednak „niegdysiejszy” jest tu kluczowym słowem.
Morał płynący z filmu jest prosty – Ameryka posiada świetnego agenta, który mógłby znaleźć Bin Ladena, gdyby nie musiał chronić rodzimych oficjeli. Przy którym James Bond to klasowa ciamajda, a Jason Bourne jest nieopierzonym chłystkiem.
WERDYKT: Nie warto oglądać
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz